Listopad 2015 w Warszawie nie należał do momentów, za którymi się specjalnie tęskni. Dominująca od dobrych kilku tygodni szarość zacierała coraz bardziej wspomnienie lata, a my, zmęczeni monotonią miasta i jesieni, postanowiliśmy wykorzystać nadarzającą się okazję w postaci wolnego 11. listopada do ucieczki z Warszawy na przedłużony weekend. Dokąd? Zdania były podzielone, a w rozmowie co raz padały nazwy kolejnych europejskich miast. Rok wcześniej w podobnych okolicznościach zwiedziliśmy Paryż i pomysł na listopadowe city breaks w następnych europejskich metropoliach bardzo przypadł nam do gustu.
***
Pewnego październikowego wieczoru tamtego roku zostałam sama w domu, zdeterminowana do podjęcia ostatecznej decyzji i zakupu biletów na wyjazd. Otworzyłam mapę Europy i wędrując po niej palcem (lub gwoli ścisłości: kursorem) zastanawiałam się, dokąd moglibyśmy udać się tym razem – którego europejskiego miasta jeszcze nie widzieliśmy, a stosunek jakości pogody do ceny będzie choć trochę.. atrakcyjny. Żadna z dostępnych opcji nie wydawała mi się kusząca i właśnie wtedy zastanowiłam się, na co tak naprawdę miałabym ochotę. Odpowiedź nie pozostawiała złudzeń: na kilka dni słodkiego lenistwa w pięknym mieście pełnym dobrego jedzenia i wina, sztuki i mody, wielkomiejskiego gwaru i przytulnych zaułków. Wybór był prosty. Choć byłam tam zaledwie trzy lata wcześniej, znowu zatęskniłam za Mediolanem.
I tak oto w połowie listopada znaleźliśmy się w samolocie do Włoch – kraju, w którym bywałam jako dziecko niemal w każde wakacje i gdzie, jak sobie obiecałam, nie postawię swojej stopy przez najbliższych kilka lat, bo w końcu ile można jeździć wciąż w to samo miejsce, gdy reszta świata pozostaje nieodkryta? A jednak włoska magia działa też na mnie i po każdej dłuższej nieobecności we Włoszech zaczynam na nowo odczuwać specyficzną tęsknotę za udziałem w wielkiej włoskiej uczcie, jaką jest tamtejsza afirmacja życia i jego uroków.
***
Takie właśnie są Włochy i taki jest też sam Mediolan – miasto o międzynarodowej atmosferze, jednak niezaprzeczalnie włoskie. Za każdym rogiem czeka tu na nas niespodzianka: czy to restauracja serwująca największe przeboje kuchni włoskiej w eleganckim wydaniu, czy sklep któregoś z mniej lub bardziej znanych projektantów, czy w końcu pozornie niczym się nie wyróżniająca budowla skrywająca w swych wnętrzach dzieło znanego renesansowego mistrza.
Gdy zatem pierwszego dnia pobytu wyruszaliśmy w miasto, właściwie nie mieliśmy planu na jego odkrywanie. Po pierwsze dlatego, że każde z nas było tu już w przeszłości i tym razem chcieliśmy Mediolanu po prostu „posmakować”. Po drugie, zmęczeni codziennym tempem na nic nie mieliśmy większej ochoty, niż na leniwy spacer po oblanych nieśmiałym, jesiennym słońcem ulicach.
***
Zamieszkaliśmy w dzielnicy Navigli, będącej sercem mediolańskiego nocnego życia i passeggiaty. Czym w ogóle jest passegiata? To specyficzna włoska tradycja polegająca na wieczornym spacerze po najbardziej reprezentacyjnych ulicach miasta. Rozpoczyna się wieczorem, gdy latem upał nieco już zelżeje, a mieszkańcy i przyjezdni wyruszają w miasto na nocne łowy. Czasem będzie to jedynie spacer, w czasie którego Włosi kłaniają się napotykanym sąsiadom i wymieniają grzecznościowe całusy z przyjaciółmi.
Czasem wizyta w ulubionej trattorii, a innym razem wyjście na kieliszek wina z lokalnej winnicy. Spaceruje się więc powolnym krokiem, co raz zatrzymując przy kolejnej grupie znajomych, głośno dysputuje, plotkuje, wybuchając na przemian pełnymi niedowierzania okrzykami i głośnym śmiechem, do tego żywo gestykulując. Spacer trwa nieraz dobrych kilka godzin, choć odbywa się w przestrzeni kilku alei i pomniejszych uliczek. Bo passegiata to uosobienie włoskiego stylu bywania, niekończącej się rozmowy, przyjacielskiego gwaru i idei dolce Vita.
***
Na dobry początek kulinarnego spaceru po Mediolanie wybraliśmy się na lody do Cioccolati Italiani przy Via S. Raffaele, tuż obok Duomo. Może to odrobinę komercyjne miejsce (na fali popularności tamtejszych lodów Cioccolati Italiani to dziś sieć lokali, które można znaleźć nie tylko na terenie Włoch, ale i za granicą), jego sława jest jednak w pełni zasłużona. Jeżeli w dobie tzw. lodów naturalnych stęskniliście się za tradycyjnymi lodami o kremowej konsystencji, to zdecydowanie polecam ten adres.
Wnętrze skusi wszystkich miłośników czekolady nie tyle samymi lodami, które ukryte są w blaszanych pojemnikach, co wielkimi zdjęciami wyrafinowanych deserów, które proponuje lodziarnia oraz.. okazałymi fontannami, z których nieustannie wylewają się czekoladowe strumienie tego specjału w różnych smakach (od czarnej gorzkiej czekolady, przez mleczną, aż po białą).
Niestety nie mam ani jednego zdjęcia z wnętrza lodziarni, bo gdy tylko wyjęłam aparat, natychmiast zostałam upomniana przez menadżerkę, która stanowczym gestem wskazała na wiszącą przy ladzie grafikę, przedstawiającą bezwzględnie przekreślony sprzęt fotograficzny. Być może właściciele sieci wolą dmuchać na zimne i nie dostarczają konkurencji okazji do podpatrzenia lodowych pomysłów.
A co z samymi lodami? Tak przepysznego smaku białej czekolady trudno szukać gdziekolwiek indziej. Lody od Cioccolati Italiani są lekko tłuste, idealnie czekoladowe i.. bardzo słodkie. Trzygałkowa porcja z bitą śmietaną, dodatkowo skąpana w czekoladowej fontannie zaspokoi potrzeby nawet największych czekoladowych łasuchów.
***
Po całym dniu spacerowania po mieście nadszedł czas na kolację. Sprawa była pozornie błaha: jesteśmy przecież we Włoszech, światowej mekce miłośników dobrej kuchni, wystarczy więc wstąpić do pierwszej napotkanej restauracji, aby trafić na jedzenie, które długo jeszcze będziemy wspominać. Marzyło nam się jednak, żeby w czasie tego pobytu odkryć wyjątkowe kulinarnie miejsce, które poza dobrą kuchnią ma do zaoferowania coś jeszcze. I tak w trakcie przygotowań do wyjazdu natknęłam się na wzmiankę o Eataly, skrzyżowaniu hali targowej z restauracją. Zaciekawieni opisem tego miejsca postanowiliśmy udać się tam na kolację połączoną z zakupami i degustacją włoskich przysmaków.
Eataly znajduje się na północ od centrum, niedaleko dworca Porta Garibaldi, który z kolei wziął swoją nazwę od północnej bramy do starego miasta – łuku Garibaldiego. Współcześnie jest to miejsce narodzin nowego Mediolanu – kilka przecznic dalej powstaje Porta Nuova, dystrykt wieżowców z biurowcami, apartamentowcami i galeriami handlowymi. Zdecydowanie najciekawsze z nich to Bosco Verticale, wieżowce-ogrody, które latem zamieniają się w.. pionową ścianę lasu dzięki systemowi bujnej roślinności wznoszącej się na poszczególnych tarasach. W listopadzie nie było nam co prawda dane podziwiać tej oryginalnej myśli architektonicznej, jednak nawet zanurzone we mgle wieżowce, a także pozostała część Porta Nuova tworzyły wyjątkową atmosferę nowoczesnego miasta, które pomimo rozwoju nie staje się nieprzystępne i wyniosłe.
Wysiedliśmy z metra koło Porto Garibaldi i po przejściu kilku ulic stanęliśmy w cieniu Eataly. Dosłownie, gdyż restauracja okazała się zajmować znaczącą część kilkupiętrowego budynku z cegły. Przy wejściu lekko zaskoczyły nas.. kasy płatnicze rodem z najzwyklejszego supermarketu, jednak trwało to tylko moment. Po przejściu przez symboliczną bramę do świata włoskiej kuchni znaleźliśmy się bowiem w kulinarnym raju. Przed nami rozpościerał się prawdziwy włoski targ ze straganami pełnymi warzyw, owoców, przypraw i marynat, ponad którymi kręcili się pomocni sprzedawcy w identycznych fartuszkach.
Nieco dalej dostrzec można było sklepowe regały zastawione włoskimi słodyczami, następnie zaś makaronami, które z kolei sąsiadowały z koszami pełnymi włoskiego pieczywa w tysiącu odmianach. Tuż za nimi znajdowała się bowiem najprawdziwsza piekarnia. Na naszych oczach z pieca wyjechała porcja pachnących bochenków, a piekarz sprawnym gestem zaczął rozmieszczać je w stojących koło niego koszach. Cała scena przypominałaby obrazek z typowego rynku w dowolnym włoskim miasteczku, gdyby nie fakt, że targ z sąsiadującą piekarnią zajmował parter wielkiego budynku, w którym zlokalizowane jest Eataly.
Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam bowiem kolejne piętra sklepu znajdujące się na otwartych antresolach wiszących nad targiem, z których każda była odrębnych królestwem wybranej gałęzi włoskiej kuchni. Bo choć na pierwszy rzut oka parter zdominowany był przez targ i piekarnię, skrywał także chyba wszystkie istniejące włoskie słodycze i desery (sprzedawane w cukierni, w którą sklep naturalnie przechodził), makarony, przekąski, napoje bezalkoholowe oraz… książki o tematyce kulinarnej, przepisy na włoskie dania i piękne albumy o samych Włoszech, a także kulinarne przyrządy i wszelkie okołokuchenne gadżety.
Pierwsze piętro kusiło natomiast sąsiadującymi krainami serów i tradycyjnych wędlin, a dalej ryb, owoców morza, przetworów i sosów. Drugie w całości dedykowane było włoskim winom. Wybrane pozycje kulinarne miały przy tym własne działy, jak choćby trufle czy oliwy. Każdy zakątek sklepu reprezentował więc inny smak Włoch, a jego miłośnicy mogli nie tylko wybierać spośród nieraz setek rodzajów ulubionego jedzenia, co jeszcze wziąć udział w degustacji, podyskutować o wybranym przysmaku ze sprzedawcą czy w końcu pooglądać proces jego produkcji. Co ważniejsze symbole włoskiej kuchni powstawały bowiem na miejscu i można było zakupić je nieraz prosto po wytworzeniu, jak choćby mozzallerę, makarony, ciasta czy wspomniane pieczywo.
Nasz apetyt rósł w miarę patrzenia, żeby więc nie wydać wszystkich oszczędności na zakupy, postanowiliśmy zacząć od kolacji, a dopiero potem poszukać przysmaków, które mogliśmy zabrać ze sobą do Polski. Przez chwilę zastanawialiśmy się, którą z kilku restauracji wybrać – w tym celu obeszliśmy wszystkie piętra, przeglądając menu każdej z nich. Choć kusiły zarówno propozycje rybne (mnie) i mięsne (Pawła), ostatecznie wygrała klasyka i ustawiliśmy się w najdłuższej kolejce do wolnego stolika w części pizzowo-makaronowej. Po niecałym kwadransie nadeszła nasza kolej i zostaliśmy poproszeni do stolika, a właściwie baru, gdyż przypadło nam miejsce przy długiej ladzie, za którą skrzętnie uwijali się kucharze.
Już za chwilę zjawił się obsługujący nas kelner, który wręczył menu, polecił najlepsze przysmaki (z królestwa pizz i makaronów oczywiście) i pokrótce wyjaśnił obowiązujące w Eataly zasady – płatność tuż po zamówieniu. Aby uprzyjemnić oczekiwanie na posiłek każdy gość dostaje także porcję pachnącego chleba z chrupiącą skórką, który można przekąsić po uprzednim zamoczeniu w oliwie.
Zaledwie chwilę później nasze dania były już gotowe: Paweł wybrał aromatyczną pizzę na cienkim cieście z szynką prosciutto i tartą mozarellą, a ja pikantnie przyprawione capellini z oliwą, czosnkiem i chilli – absolutnie przepyszne! Jego smak podkreśliło domowe białe wino, jak zawsze we Włoszech synonim naprawdę niezłego trunku (w przeciwieństwie do domowych win w Polsce, które często niestety oznaczają po prostu wino gorszej jakości). Kolację umiliło nam przyglądanie się pracy włoskich kucharzy przygotowujących potrawy dla kolejnych gości.
Po posiłku ruszyliśmy na kulinarne łowy. Naszym celem numer 1 był oczywiście dział z serami – oboje z Pawłem tak bardzo je uwielbiamy, że w czasie każdej podróży staramy się spróbować smaku lokalnych odmian serów, a w Amsterdamie zwiedziliśmy nawet.. poświęcone im muzeum. Słowem, jesteśmy na ich punkcie nieco zakręceni, ale to naprawdę wdzięczna miłość. 🙂 W Eataly ta fascynacja mogła znaleźć swoje ujście – tamtejszy dział z serami był chyba jednym z najlepszych, jakie widzieliśmy. Nie mogliśmy zdecydować się, który ser wygląda bardziej apetycznie: czy dopiero przygotowana mozzarella, delikatna riccota, pachnący pecorino, wonny parmezan, a może któryś z niezliczonych serów pleśniowych.
Ostatecznie wybraliśmy po jednej sztuce z kilku najbardziej zachęcających rodzajów, mając w pamięci limit bagażu w Easy Jetie i lotniskowe restrykcje związane z przewożeniem zbyt miękkich serów (rok wcześniej, w czasie kontroli bagażowej na lotniku w Paryżu byliśmy świadkami wyrzucenia zbyt miękkiego (zdaniem kontrolera) sera pleśniowego, który najwidoczniej stanowił dla wszystkich pasażerów śmiertelne zagrożenie, oczywiście wbrew protestom przewożącego go pana, zarzekającego się, że ser nabył we francuskim sklepie i nie zawiera on żadnych szkodliwych substancji, wprowadzonych do niego podstępem).
Poza serami do domu i prezentami dla rodziny, w Eataly zaopatrzyliśmy się też w składniki na śniadanie – następnego dnia mogliśmy więc cieszyć się chlebem z domowej piekarni, serem Scamorza, oliwkami, a nawet.. czipsami truflowymi, które tak mnie zaintrygowały, że po prostu musiałam ich spróbować. W smaku były bardzo oryginalne, rzeczywiście zbliżone do trufli, ale raczej ciężko mi wyobrazić je sobie jako przekąskę do kina czy grilla (nie tylko ze względu na wyrafinowany smak, ale także równie wyrafinowaną cenę).
***
Eataly zaspokoiło naszą potrzebę włoskiego ucztowania i już sama w nim wizyta mogłaby być wystrajającym argumentem za odwiedzeniem Mediolanu, ale my mieliśmy ochotę także na spotkanie z samym miastem i innymi jego obliczami.
Kolejny dzień minął nam więc na spacerze po starym mieście i jego okolicach. Odwiedziliśmy m.in. romańską bazylikę św. Ambrożego (pochodzącą jeszcze z IV w.) i przylegający do niej uniwersytet, pospacerowaliśmy oblanymi słońcem ulicami w okolicach Santa Maria della Grazie (choć na oglądanie samej Ostatniej Wieczerzy niestety się nie załapaliśmy – niewielka pula biletów wyczerpuje się już na kilka miesięcy przed planowaną datą odwiedzin) oraz pomiędzy kanałami Navigli, dotarliśmy też do parku Sempione z zamkiem Sforzów (imponujący), wieżą widokową Torre Branca (dość szpetną, jednak podobno wartą zdobycia ze względu na piękny widok rozpościerający się z jej szczytu na miasto) i chyba najsłynniejszym mediolańskim łukiem – Arco della Pace (przepiękny).