Wraz z pojawieniem się bardziej ekonomicznych przewoźników loty na Spitsbergen staniały, można więc z dużym prawdopodobieństwem założyć, że wkrótce ten arktyczny archipelag (choć może w nieco mniejszej skali) podzieli los Islandii – niegdyś mało popularnej turystycznej destynacji, odwiedzanej głownie przez jej zapalonych miłośników, a obecnie miejsca, w którym prawie każdy był / właśnie się tam wybiera / zrobi to w niedalekiej przyszłości. Jeżeli i Was coraz bardziej kusi opisywany tu kierunek, poniżej znajdziecie autorską selekcję spitsbergeńskich ‚must see’ – przeżyć, które pozwolą Wam z jednej strony najpełniej doświadczyć uroku tego miejsca, a z drugiej mogą dostarczyć pomysłu na wypełnienie czasu pod słońcem Arktyki.
Nr 1 czyli trekking dla zuchwałych
Jeśli lubicie wędrówki z plecakiem, zarówno te górskie, jak i trekkingowo-biwakowe, na Spitsbergenie macie okazję na doświadczenie ich w nieznanej dotąd jakości. Na Svalbardzie określenie górska wspinaczka nabiera nowego znaczenia – to często równocześnie wędrówka z widokiem na pobliski fiord, po lodowcu, a do tego poza szlakiem, bo tego po prostu nie ma, jesteście więc zdani tylko na mapę i własną orientację w terenie. Podobnie sprawa ma się z kilkudniowymi trekkingami – na Spitsbergenie maszeruje się z bronią, często też z kilkoma husky, które ostrzegą w razie niebezpieczeństwa (więcej o szlakach i górskich wędrówkach na Spitsbergenie przeczytacie tutaj). Są i minusy: po powrocie ze Svalbardu nawet relatywnie trudne warunki w czasie kolejnych trekkingów mogą już nie wywrzeć na Was takiego samego wrażenia, bo czymże będą w stosunku do arktycznych przeżyć?
Nr 2 czyli Bank Nasion
O tym miejscu słyszałam jeszcze przed wyjazdem na Spitsbergen, ale przyznaję, że nigdy wcześniej specjalnie mnie nie zainteresowało. Dopiero w czasie pobytu na wyspie, a dokładnie odwiedzin w informacji turystycznej, pełnej materiałów z informacjami o Banku, zdałam sobie sprawę, jak niezwykłe jest to, wydawałoby się niepozorne, miejsce. Globalny Bank Nasion, bo o nim tu mowa, nazywany czasem botaniczną Arką Noego to tak naprawdę wielki magazyn gromadzący nasiona wszystkich jadalnych roślin, jakie istnieją na świecie. Powołany do życia przez międzynarodową społeczność, ale za zgodą Norwegii umiejscowiony w jednej z jej prowincji (jaką jest Svalbard) ma za zadanie chronić wszelkie jadalne gatunki roślin na wypadek ich wymarcia wskutek globalnej katastrofy ekologicznej czy innych negatywnych efektów działalności człowieka. Bank z zewnątrz wygląda niepozornie – przypomina wysokie drzwi wmurowane w betonowy szyb łączący je z górą, jednak w rzeczywistości to, co najważniejsze mieści się w jej wnętrzu. Jak dokładnie wygląda? Wiemy to tylko ze zdjęć, bo wstęp do Banku osobom innym, niż niewielkiej grupie tamtejszych pracowników jest surowo zabroniony. Wewnątrz góry mieści się wydrążony w skale wielki magazyn pełen półek ze starannie pogrupowanymi nasionami. Co istotne, dzięki wiecznej zmarzlinie Bank nie musi mieć systemu regulowania temperatury opartego na elektryczności, więc nasionom nie zagraża wzrost temperatury nawet w przypadku długiej przerwy w dostawie prądu.
Pod wrota Banku dotarliśmy dopiero pod koniec ostatniego dnia na Spitsbergenie. Stojąc przed nimi zastanawiałam się nad znaczeniem tego niepozornego miejsca na końcu świata dla całej ludzkości. Skarby, jakie w sobie gromadzi są przecież nieskończenie cenniejsze od zawartości wszystkich skarbców w szwajcarskich bankach. Przyszło mi do głowy, że fabuła następnego Bonda powinna rozgrywać się nie na słonecznym Lazurowym Wybrzeżu, ale właśnie tu – na Spitsbergenie, gdzie złowrogi dyktator próbowałby (na szczęście bezskutecznie) zniszczyć zawartość Banku. Czy to nie dużo bardziej przerażająca perspektywa niż przykładowo kradzież dzieł sztuki? Choć z drugiej strony to dobrze, że żaden hollywoodzki scenarzysta nie wpadł jeszcze na pomysł takiego filmu. W razie czego – wszystkie prawa zastrzeżone. 🙂
Nr 3 czyli Rosjanie w Arktyce
Rosjanie na stałe wpisali się w krajobraz gospodarczo-polityczny Spitsbergenu. Są drugą po Norwegach narodowością zamieszkującą archipelag, choć już nie tak liczną, jak w czasach Związku Radzieckiego – współcześnie mieszka ich tam niecałe 500 osób, z czego prawie wszyscy w Barentsburgu – najbardziej na zachód wysuniętym rosyjskim przyczółku, którego istnienie nie ma żadnego uzasadnienia ekonomicznego, a czysto geopolityczne. Pozostałych kilka osób opiekuje się opuszczoną górniczą osadą – Pyramiden, która w czasach świetności była rosyjskim ośrodkiem centralnym na Svalbardzie.
Współcześnie Pyramiden to miasto-widmo, do którego z Longyearbyen można dostać się jedynie łodzią. To dość popularny kierunek – rejsy służą nie tylko żądnym atrakcji turystom, ale także wędrowcom, których statki odbierają po zakończeniu w tym miejscu długodystansowych trekkingów (więcej na ten temat znajdziecie w rozdziale o trekkingach kilkudniowych w tym wpisie).
Rejs do jednej z rosyjskich osad to obowiązkowy punkt pobytu na Spitsbergenie. Można dyskutować, którą z nich wybrać – Barentsburg to podobno żywy skansen, który może okazać się interesującym doświadczeniem dla osób, którym na co dzień do Rosji raczej daleko (choć zaznaczam, że wiem to tylko ze słyszenia, bo osobiście w Barentsburgu nie byliśmy), natomiast Pyramiden ma w sobie jakąś tajemnicę i zarazem nostalgię za dawnymi czasami, przy czym jest równocześnie żywym (a właściwie martwym) dowodem na wypaczenia socjalizmu.
Miasto opustoszało w 1998 roku, kiedy to państwowa spółka Arktikugol bez wsparcia Związku Radzieckiego nie mogła już dłużej inwestować w nierentowną działalność. Dziś przy wejściu do osady zobaczyć można ostatni wagon z węglem, jaki wyjechał z tamtejszej kopalni – jak żartowali oprowadzający nas Rosjanie – opiekunowie Pyramiden, mogliśmy zabrać ze sobą tyle węgla, ile tylko chcieliśmy – na jego brak nikt tam nie narzeka.
Osada sprawia przygnębiające wrażenie – pozostawione same sobie budynki przejęła natura i dziś widać już tylko nieliczne ślady dawnej świetności. Łatwo sobie jednak wyobrazić, że w latach zimnej wojny Pyramiden naprawdę imponowało rozmachem jak na miasto na tej szerokości geograficznej (choćby w stosunku do pobliskiego Longyearbyen) – dla Związku Radzieckiego było wizytówką przed Zachodem i dowodem na mocarstwowość ZSRR. Mieszkańcom wybudowano nie tylko osiedla mieszkalne, ale także szkołę, salę gimnastyczną, a nawet kino. Sprowadzono też z Syberii szczególnie wytrzymały gatunek tamtejszych traw, które szybko skolonizowały okolice Pyramiden i dziś to jedyne miejsce na archipelagu porośnięte trawą – choć miłe dla oka, to jednak stanowi przykład bezmyślnej ingerencji człowieka w naturę.
Zadaniem kilku młodych Rosjan, opłacanych przez Arktikugol jest opieka nad osadą i oprowadzanie po niej turystów, co dziś stanowi jedyny chyba dochód Pyramiden. Obowiązkowym punktem zorganizowanej wycieczki (Rosjanie bardzo pilnują, żeby wszyscy poruszali się tylko oficjalnymi ścieżkami, z dokładnie wymierzoną ilością czasu w każdym z pokazywanych miejsc) jest wizyta w działającym niegdyś hotelu, gdzie serwowane są (za opłatą w koronach norweskich lub rublach) rosyjskie przysmaki – drożdżówki popijane… wódką naturalnie. I to nie bylejaką, bo dostępną tylko tam Vodką Pyramiden (nazwaną przez nas piramidówką). Mimo, że nie przepadam za wódką, nie mogłam odmówić sobie jednego szota, w końcu to jedyne miejsce na ziemi, gdzie można jej skosztować (co prawda na etykiecie odkryliśmy, że jest produkowana na Białorusi, ale zakładamy, że nasi sąsiedzi raczej nie mogą liczyć na jej degustację).
Największe wrażenie zrobił na mnie jednak stojący przy głównym placu pomnik Stalina – kiedyś zapewne centrum lokalnego życia, a dziś zupełnie opuszczonym. Stalin z kamienia spogląda gospodarskim okiem na swoje niegdyś imponujące, a współcześnie zaniedbane włości. Dziś jego wzrok można interpretować inaczej – dumny przywódca zdaje się patrzeć na majaczący na horyzoncie lodowiec, w kierunku Longyearbyen, w którym teraz bije serce archipelagu, i rozmyśla o minionej świetności ZSRR.
Nr 4 czyli przysmaki Arktyki
Jeżeli jesteście kulinarnymi koneserami, niejedno danie kosztowaliście i wciąż szukacie nowych wrażeń, Spitsbergen to dobry pomysł na kolejny wypad szlakiem oryginalnych przeżyć smakowych. Co powiecie na kolację w najdalej na północ wysuniętej restauracji świata, serwującej na przykład carpaccio z wieloryba, a do tego stek z łosia popity lokalnym piwem (z, ma się rozumieć, najdalej wysuniętego na północ browaru)? Kolacja w jednym z kilku takich miejsc dostępnych na Svalbardzie może być też wykwintną ‚nagrodą’ za przebyty właśnie trekking czy, jak to było w naszym przypadku, pomysłem na klimatyczne spędzenie ostatniego wieczoru na wyspie. Jeżeli podobnie do nas nie chce jednorazowo roztrwonić wszystkich Waszych oszczędności i w związku z tym wolicie postawić na sprawdzony adres, polecam Kroę, przytulną restaurację przy głównym deptaku Longyerbyen, która wpadła mi w oko już pierwszego dnia – wiedziałam, że przed wyjazdem musimy do niej zajrzeć. A wizyta okazała się strzałem w dziesiątkę.
Nr 5 czyli w kopalni świętego Mikołaja
Jeśli macie w sobie żyłkę poszukiwaczy skarbów i uwielbiacie tajemnicze, opuszczone miejsca, rezerwujcie bilety na Spitsbergen jeszcze dziś. Pierwsze na liście do odwiedzenia powinny być wówczas nieczynne kopanie, których jest tu pełno. Oczywiście od razu zastrzegam, że robicie to na własne ryzyko, jak zresztą wszystko, czego tutaj się podejmujecie: posiadania broni, górskiej wędrówki nieoznaczonymi trasami, trekkingu po lodowcu, itd.
Tuż za Longyearbyen, na południowo-wschodniej ścianie przycupnęła jedna z wielu takich kopalni, które kiedyś służyły do wydobywania węgla wysyłanego potem do Europy. Działalność kopalni zawieszono, gdy przeprowadzono rachunek ekonomiczny tego przedsięwzięcia i oceniono, że wydobycie węgla na Spitsbergenie, a potem jego transport na stały ląd na pokładach statków są po prostu nierentowne. Do tego samego wniosku doszli też Rosjanie, którzy jednak przed jakiś czas utrzymywali jeszcze swoje kopalnie, choć tylko z powodów geopolitycznych (o czym więcej w punkcie 3.). Dziś na Spitsbergenie działających kopalni jest tylko parę – w okoli Longyearbyen zaledwie jedna w pełni zaspokaja potrzeby mieszkańców miasta. O górniczej przeszłości wyspy przypomina jednak wszechobecna kopalniana infrastruktura, na czele z wyciągami dla wózków transportowych, biegnącymi z okolicznych kopalń do Longyearbyen i dalej, w kierunku ujścia fiordu, oraz budynkami kopalni na otaczających ten obszar zboczach. Kopalnia, która góruje nad miastem przyciąga uwagę już z daleka i w jakiś sposób definiuje jego codzienną egzystencję. Zresztą miasto nie chce wcale zrywać z górniczą przeszłością – na głównym deptaku osady znajduje się tylko jeden pomnik, który przedstawia.. górnika wracającego z pracy. Co zabawne, kopalnia nosi imię świętego Mikołaja (który w ogóle w jakiś sposób patronuje Spitsbergenowi – mieszkańcy twierdzą, że Święty właśnie tam mieszka, stąd umieszczona koło portu wielka skrzynka na listy do Mikołaja).
Aby dotrzeć do kopalni, wystarczy odbić w jej stronę zboczem góry mniej więcej na wysokości przedszkola. Po kilkunastominutowym podejściu stajemy u jej podnóży. Teraz wystarczy już tylko wdrapać się po wystających deskach i oto jesteśmy w przyciemnionym wnętrzu, gdzie pułapki czyhają na każdym kroku – większość desek pod naszymi stopami niebezpiecznie się rusza, schody na górę nie mają już części stopni, a pozostałe są raczej zdradliwe – spróchniałe drewno może nie wytrzymać naszego ciężaru. Atmosfera miejsca jest jednak niesamowita – przez okna padają wiązki jasnego światła, oświetlając wybrane fragmenty pomieszczeń – reszta jednak pozostaje skryta w mroku. Jeden z takich snopów pada na drewniany stolik, na którym leżą czaszka renifera, skrzynia z pamiątkami pozostawionymi tu przez podobnych nam poszukiwaczy przygód i.. księga pamiątkowa, gdzie można wpisać swoje imię, kraj pochodzenia i dzień, w którym odwiedziło się kopalnię. Podobną księgę znaleźliśmy zresztą także na szczycie Sarkofagen. Obie tylko podkreśliły charakterystyczne uczucie, które towarzyszyło nam w czasie całego wyjazdu – odwiedzających Svalbard jest jeszcze na tyle niewielu, ze wciąż ma się poczucie pewnej wyjątkowości, a zarazem wspólnoty z osobami, które doświadczyły tego samego, a pamiątkowe wpisy do księgi tylko to wrażenie potęgują.
Dlatego jeśli kiedyś dotrzecie do kopalni świętego Mikołaja na Spitsbergenie, przekartkujcie leżący tam zeszyt – może natkniecie się na nasz wpis. 🙂
Na Spitsbergenie jest oczywiście o wiele więcej atrakcji i sposobów na spędzenie czasu niż tylko opisana tu piątka, ale powyższe punkty (wraz z trekkingami po okolicy) spokojnie wystarczą na wypełnienie kilkudniowego pobytu na wyspie.