Nasza łódź niebezpiecznie kołysała się na boki. Kilkumetrowe fale Oceanu Arktycznego co raz zalewały jej mały pokład. Kilka osób z trudem wstrzymywało odruchy wymiotne, gdy malutkie okienka naszej kajuty spływały wodą. Ostatniemu w tym roku rejsowi na opuszczony przez osadników w 1975 roku półwysep Hornstrandir, najdalej wysunięty na północ fragment islandzkich Fiordów Zachodnich, zamieniony w rezerwat przyrody nie sprzyjała pogoda. – To nie jest nawet sztorm, czasem fale potrafią sięgać 7 metrów – uspokajał lakonicznie kapitan łodzi.
***
Mijał właśnie trzeci tydzień naszego pobytu na wyspie ognia i lodu, jak często kojarzona jest Islandia. Zanim trafiliśmy na pokład małej łodzi, szturmującej właśnie złowieszcze fale lodowatego oceanu, okrążyliśmy całą Islandię wypożyczonym samochodem. Byliśmy we wszystkich najważniejszych miejscach wyspy – po obejrzeniu turystycznej klasyki na czele z gejzerami i wielkimi wodospadami na południowych zachodzie, lodowcami Eyjafjallajökull i Vatnajökull na południu oraz historyczną doliną Þingvellir, po przedarciu się naszą osobową Toyotą przez księżycowy Fjallabak, kąpieli w naturalnych gorących źródłach Landmannalaugar, obserwacji maskonurów na klifach Látrabjargu i wędrówkach wzdłuż potężnego kanionu Ásbyrgi – dotarliśmy w końcu do jednego z najbardziej tajemniczych obszarów tego kraju – Fiordów Zachodnich. Po drodze zaglądaliśmy też do mniej znanych miejsc; nieraz skręcaliśmy z głównej Ring Road, prowadzącej nas na około wyspy w boczne drogi, odkrywając skrytą przed autokarowymi wycieczkami prawdziwą Islandię – małe rybackie osady zagubione gdzieś w sennych Fiordach Wschodnich, rolnicze gospodarstwa położone pośrodku niekończących się zielonych pastwisk środkowego Zachodu; poznawaliśmy w końcu tamtejszych ludzi, którzy spędzili w swoich miejscowościach nieraz całe życie, pogodzeni z brakiem słońca przez wiele zimowych miesięcy.
Gdy opuszczaliśmy już Akureyri i przejeżdżaliśmy potem przez islandzką Północ, przed naszymi oczami wciąż przebiegały niezwykłe krajobrazy i przeżycia, których dostarczyła nam poznana część kraju. Byliśmy pewni, że najważniejsze miejsca już za nami; że oto Islandia bez większych niespodzianek stanęła otworem i brawurowo ją zdobyliśmy; że ostatni wielki punkt na naszej mapie – klif Hornbjarg – to przysłowiowa bułka z masłem w porównaniu do przeżytych do tej pory przygód. My, czyli ja i Paweł, mój niezastąpiony Towarzysz każdej podróży we dwoje. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie przeżycia jakiejkolwiek wyprawy bez Niego. Perfekcyjne zgranie oczekiwań, planów, stylów podróżowania. W podróży cenimy sobie niezależność i poszukujemy własnych ścieżek z daleka od turystycznych, grupowych szlaków. Preferujemy podróżowanie oszczędne, zamiast ekskluzywnych linii wybieramy tanich przewoźników. Bezosobowy hotel bez żalu wymieniamy na kanapy podobnych nam członków Couchsurfingu. Podróżujemy najczęściej wypożyczonymi samochodami typu combi, w których po złożeniu tylnych siedzeń można we dwójkę wygodnie nocować. Omijamy zorganizowane wycieczki, gdyż każdą naszą podróż wyprzedzają wielomiesięczne nieraz przygotowania, spędzone nad mapą i z laptopem na kolanach, w czasie których gromadzimy potężną porcję informacji o celu naszej następnej wyprawy. Nigdy nie oszczędzamy natomiast na przeżyciach i nowych smakach. Po tygodniu jedzenia wyłącznie własnego prowiantu z Polski bez wyrzutów sumienia i zaglądania do naszych studenckich kieszeni kosztowaliśmy w eleganckiej, portowej restauracji w Höfn wyśmienitych zup rybnych z porannego połowu.
***
Tak oto, bogaci w rozmaite przeżycia i zgromadzone już przez kilkanaście dni wspomnienia płynęliśmy małą łodzią przez wzburzony Ocean Arktyczny na spotkanie ostatniej wielkiej islandzkiej przygodzie. Wciąż niezdobyty był bowiem majestatyczny Hornbjarg – najwyższy z islandzkich klifów, pionowa skała wystająca wprost z morza na 534 metry; marzenie, które jeszcze w Polsce spędzało nam sen z powiek. Półwysep położony w najodleglejszym miejscu dzikiego Hornstrandiru, do którego jedyna droga prowadzi właśnie przez ocean, gdyż dojście lądem przez górzysty teren pełen małych lodowców zajmuje kilka dni. Miejsce, do którego docierają jedynie nieliczni spośród turystycznej masy objeżdżającej autokarami południowe wybrzeże Islandii. Sezon jest tu bardzo krótki, przez większość roku rezerwat pozostaje zamknięty. Mieliśmy szczęście – gdy dotarliśmy do Ísafjörður, najważniejszej miejscowości Fiordów Zachodnich okazało się, że w kierunku Hornbjargu wypływa w tym roku jeszcze tylko jedna łódź. Hornbjarg zlokalizowany jest bowiem na północy Hornstrandiru i aby do niego dotrzeć, łódź w czasie kilkugodzinnego rejsu okrążyć musi cały rezerwat i wypłynąć na otwarty ocean, gdzie fale sięgają zazwyczaj kilku metrów. Pod koniec lata sztorm na oceanie zaczyna się nasilać i staje się to zbyt niebezpieczne. Mieliśmy zatem ostatnią szansę na zdobycie tajemniczego klifu, zanim ponownie miał zostać zawładnięty na wyłączność przez nieujarzmioną, surową przyrodę dalekiej Północy.
***
Tymczasem sztorm przybierał na sile. Kołysania w kajucie nie sposób było dłużej znieść i w pewnym momencie wybiegłam na zewnętrzny pokład łodzi. Pęd wiatru prawie przewrócił mnie na ziemię, a pierwsza wielka fala oblała lodowatą wodą przemaczając doszczętnie. Walcząc z nasilającymi się nudnościami kostniałam z zimna. Przemoczone rękawiczki przymarzały do kurczowo trzymanej metalowej barierki. Wokół mnie stalowe niebo zlewało się na horyzoncie z linią wzburzonego morza o tej samej barwie. Nie wiem, ile czasu spędziłam na pokładzie, ale w pewnym momencie sztorm zaczął się uspokajać. Spośród mgły i deszczu zaczęły wyłaniać się strome zielone zbocza. Wpływaliśmy do Hornviku, zatoki – fiordu, położonej u stóp Hornbjargu. Załoga łodzi pomogła nam wejść na małe pontony, którymi odwożono nas do brzegu. Gdy przyszła moja kolej, uświadomiłam sobie, że nie potrafię ustać na własnych nogach. Nigdy jeszcze nie byłam tak przemoczona i przemarznięta jak wówczas. Resztką sił przeskoczyłam przez burtę łodzi, skąpaną w lodowatej morskiej wodzie i znalazlam się w chwiejnym pontonie.
Na lądzie Paweł natychmiast się o mnie zatroszczył. Dzięki jego opiece, przebrana w suchą odzież i wzmocniona ciepłym posiłkiem byłam znowu gotowa na sprostanie królowej islandzkich klifów. Nasi współtowarzysze podróży z niedowierzaniem kręcili głowami, gdy zaledwie po godzinie pobytu w zatoce nasza dwójka wyruszyła w dalszą drogę. Nie mogliśmy jednak tracić czasu. Mieliśmy tylko kilka godzin do zmroku na dotarcie do Hornbajrgu i powrót do obozowiska. Początkowo przemierzaliśmy szybkim marszem zamgloną dolinę, pełną piaszczystych wydm z jednej strony i pól mchu z drugiej; z jej ścian porośniętych dzikimi jagodami spływały małe wodospady. Tu i ówdzie mijaliśmy ślady pozostawione przez polarne lisy lub płoszyliśmy stada białych mew, które z piskiem odlatywały, by za chwilę przysiąść nieco dalej. Pierwszą przeszkodą okazała się ogromna, rwąca rzeka spływająca z ukrytych na otaczających nas szczytach małych lodowców i tworząca rozległą piaszczystą deltę u ujścia do morza.
Początkowo próbowaliśmy znaleźć jej zwężenie i przejść po ogromnych głazach na drugą stronę, jednak okazało się to niemożliwe. Musieliśmy zdjąć buty i brnąć przez kilka minut na drugi brzeg, zanurzeni po kolana w lodowatej wodzie. Zelektryzowani chłodem kontynuowaliśmy jednak wędrówkę. Wkrótce ścieżka zaczęła piąć się po ścianie grodzącego zatokę półwyspu, po którego drugiej stronie znajdowały się klify Hornbjargu. Widoczność była coraz gorsza, a wilgotność ogromna. Sięgające do pasa łąki mokrych traw tonęły we mgle. Nie widzieliśmy nawet stromego zbocza, wzdłuż którego wiła się nasza ścieżka, słysząc jedynie łomot fal rozbijających się o półwysep gdzieś w dole. Wspinaliśmy się wciąż w górę, choć widoczność sięgała zaledwie kilku metrów. Daliśmy za wygraną dopiero wtedy, gdy nasze niezawodne przez całą wyprawę buty po raz pierwszy doszczętnie przemokły i zaczęła wylewać się z nich woda. Jednak nawet po wejściu na szczyt, przy tak ograniczonej widoczności Hornbjarg pozostałyby dla nas zakryty. Przy zejściu spotkaliśmy innych członków naszej ekipy, którzy także zrezygnowali z dalszej wędrówki. Tego lata dumny klif miał pozostać już niezdobyty przez kogokolwiek.
***
Gdy następnego dnia, po nocy spędzonej w obozowisku w zatoce wyruszyliśmy przez góry Hornstrandiru do położonego po drugiej stronie rezerwatu fiordu, z którego miała nas odebrać łódź powrotna, zaczęło się wypogadzać.
Kiedy po mozolnej wędrówce stanęliśmy wreszcie na szczycie przełęczy, mając u stóp z jednej strony pochmurny, zamglony Hornvik, a z drugiej oblany słońcem, południowy fiord, po raz ostatni tęskno popatrzyliśmy w kierunku ciemnych chmur, przysłaniających na północy odległy Hornbjarg. I wtedy, niespodziewanie, ze spowijającej go mgły wynurzył się ostry zarys zielonej tafli skał, wbijającej się pionowo w niebo. Na kilka bezcennych minut, być może ostatni raz tamtego lata, Hornbjarg wyłonił się z chmur.
Jak zaczarowani wpatrywaliśmy się w ten nieosiągalny punkt, niezdobyty cel, który miał się stać od tamtej pory wciąż nurtującym nas pragnieniem przygody. Potem chmury przysłoniły go ponownie, a my zeszliśmy na drugą stronę gór, do słonecznego fiordu, jakże innego od złowieszczej, nieprzyjaznej atmosfery Hornviku i otaczających go klifów. Po kilku godzinach oczekiwania odebrała nas stamtąd łódź zbierająca z kolejnych fiordów ostatnich wracających z dzikiego rezerwatu wędrowców. Już na jej pokładzie, skąpani w promieniach zachodzącego słońca wpatrywaliśmy się w malejący kontur półwyspu, za którego górami, ukryty gdzieś w chmurach pozostawał niezdobyty Hornbjarg.
Nie mogliśmy przestać o nim myśleć wyjeżdżając potem z Fiordów, a także później, opuszczając już Islandię po tygodniu spędzonym jeszcze na zachodnim wybrzeżu i w Reykjaviku. Wiem, że pewnego dnia wrócimy do zamglonego Hornviku, aby ponownie zmierzyć się z tym klifem, który wtedy, wyłaniając się na chwilę zza chmur dał nam nadzieję na ponowne spotkanie z Islandią i jej tajemnicami. Nie wiem jeszcze, ile czasu upłynie, zanim to nastąpi, ale jestem pewna, że gdy kiedyś zdobędę Hornbjarg, obok mnie będzie Paweł. Po tamtych wydarzeniach nikt inny nie będzie w stanie pojąć tajemnicy Hornbjargu i naszej tęsknoty za islandzką i każdą następną przygodą. Zapraszamy do towarzyszenia nam w czasie naszych wypraw.
Pozdrawiamy,
dwoje w podróży
KOMENTARZE DO WPISU
Jestem zachwycona!!! Całuję.
Bardzo dziękujemy za miłe słowa :) Na Islandii używałam Nikona D3100 z podstawowym obiektywem w zestawie, natomiast obecnie fotografuję modelem D5100 z obiektywem Sigma 18-200, czego efekty można obejrzeć we wpisach o Spitsbergenie - w moim odczuciu poprawa jakości jest bardzo wyraźna. Co do islandzkich tras pieszych, na miejscu posługiwaliśmy się wcześniej (lub już na Islandii) zakupionymi mapami, które potem towarzyszyły nam w czasie większości wędrówek. Jeżeli szukasz natomiast konkretnych pomysłów na trasy, to na dobry początek polecam przede wszystkim szlak Skogar – Thorsmork, zaczynający się tuż przy jednym z najpiękniejszych wodospadów na wyspie, Skogafossie. Inna znana trasa to jednodniowa wspinaczka na wulkan Hekla czy też kilkudniowy trekking przez półwysep Hornstrandir. Po więcej wskazówek na temat pieszego poznawania Islandii zapraszam też na zaprzyjaźniony blog Rafała Bauera, pierwszego Polaka, który solo przeszedł tę najpiękniejszą z wysp: http://iotochodzi.com/ :) Pozdrawiam serdecznie, Dominika
Cześć, ładny tekst i równie ładna oprawa graficzna strony. Mam dwa pytania: jakim aparatem robicie zdjęcia (są piękne)? Rozumiem, że po Islandii poruszaliście się samochodem, ale znacie może przewodniki lub strony z mapami pieszych szlaków długodystansowych? Pozdrawiam,
Comments are closed.